Witajcie kochani! Dziś mam dla Was recenzję fantastycznej książki polskiej autorki ukrywającej się pod pseudonimem Diane Rose pt. „Carpe diem”. Zainteresowanych tym krótkim wstępem zapraszam do rozwinięcia!
Zacznę może od zarysowania fabuły. Powieść opowiada historię 22-letniej Rose, studentki prawa, która dba o linię i w wolnych chwilach spotyka się z przyjaciółmi. Wydawać by się mogło, że prowadzi życie idealne, ale chyba... nie ma innego wyjścia. Zostało jej 700 dni życia, bo jest chora. Pogodziła się jednak z tym faktem i żyje z dnia na dzień, odliczając dni i oczekując na wypełnienie się wyroku. Jej hasłem przewodnim, mottem życiowym stało się tytułowe „carpe diem”. Tak właśnie stara się żyć, chwyta dzień, żyje chwilą i choć wie, że właściwie jej studia nie mają sensu, to jednak kontynuuje je. Nie robi nigdy planów, bo nie wie, czy dożyje następnego dnia. Jej jedyną bliską osobą z rodziny jest brat James, który próbuje walczyć o życie siostry nie tylko zamiast niej, ale wręcz wbrew jej. Rose poddała się już jakiś czas temu. Jej życie nie miało sensu, aż do dnia, w którym przez przypadek spotkała młodego lekarza, Daniela, bynajmniej nie w szpitalu. Znajomość, która z założenia głównej bohaterki miała trwać tylko chwilę przeradza się w coś o wiele większego, a Daniel ma aż zbyt wiele czynników łączących go z Rose. To właśnie one w połączeniu z tajemnicą głównej bohaterki mogą wywołać prawdziwą katastrofę.
Zdradziłam i tak już dość dużo, ale nic więcej nie mogę, gdyż nie chcę spoilerować. Zamiast tego powiem co nieco o budowie powieści. Narracja jest prowadzona raz przez Rose, a raz przez Daniela, co pozwala na zanalizowanie sytuacji z punktu widzenia obojga. „Carpe diem” pokochałam między innymi za emocje, opisane z tak dużą dokładnością, że odczuwałam je autentycznie wraz z bohaterami. Prawdę mówiąc nie mam pojęcia jak to możliwe, że ta historia zaczęła się i skończyła tak szybko. Powieść pochłonęłam w kilka dni, gdyż nie byłam w stanie się od niej oderwać, a moim zdaniem, to świadczy o fenomenie pisarskim. Huśtawka emocji i zwroty akcji nie pozwoliły się znudzić fabułą. W jednym momencie wielka radość, która wprawiała mnie w stan błogości, za chwilę kłopoty i katastrofy, które sprawiały, że jeszcze bardziej nie mogłam się oderwać. Tak naprawdę jednak dopiero końcówka „Carpe diem” była istnym rollercoasterem . Nie mogłam uwierzyć, że te wszystkie sytuacje działy się naprawdę i były aż tak zmienne. Historia Rose i Daniela wycisnęła mi z oczu łzy, nie pamiętam, kiedy ostatni raz jakaś powieść tego dokonała. „Carpe diem” trzeba po prostu przeczytać, nawet jeśli nie jest się fanem opowieści o miłości, bo choć to między innymi na niej opiera się fabuła, to jednak nie wszystko.
Powieść uczy, że trzeba doceniać wszystko, co nas spotyka i cieszyć się każdym, nawet najmniejszym szczęściem. „Carpe diem” otwiera oczy i to dosłownie, bo choć każdy z nas wie, że umrze, nikt o tym nie myśli na co dzień. Rose uświadomiła mi, że choć to ona właśnie traktowała każdy dzień jak ostatni, bo liczyła się z tym, że śmierć na nią czyha na każdym kroku, tak naprawdę dla każdego z nas dzisiejszy dzień może być ostatni, ale nikt o tym nie myśli. Marnujemy czas na narzekanie, na nie docenianie małych rzeczy, odkładamy wszystko na później, a nikt nie ma pewności, czy to „później” będzie mu dane. „Carpe diem” pomaga się zatrzymać i zastanowić nad własnym życiem.
Podsumowując to wszystko widać oczywiście, że powieść gorąco polecam i chylę czoła przed autorką, której jest to debiut literacki. „Carpe diem” to obecnie mój numer 1 na liście ulubionych książek. Zapraszam Was do przeczytania, a w komentarzu podzielcie się swoimi odczuciami po przeczytaniu powyższej recenzji, a może i samej książki.